prowokacyjnie: buty
Rzecz naprawdę fascynująca jakby tak się im przyjrzeć,
ale nie gdy już są na nogach, na sklepowej ladzie, czy chodzą wraz
z koleżanką. Nie. Weźmy je pod lupę siedząc tuż przed nimi.
Jakby się z nimi rozmawiało. Jednakże rozmowa ta będzie na tyle
prostsza, że nasz towarzysz do głosu nie dojdzie. Lekko i
przyjemnie, by się wydawało, prawda?
Zatem, mamy takie sobie
buty. Leżą bezwiednie tuż przed nami. Kolor nie ma znaczenia. Tym
bardziej marka. Ani cena. Zależy nam by skupić się na ich
założeniu, idei. Takiej głównej myśli konstruktora owych butów,
co jak je wymyślał, to aż na głos stwierdził: „Acha!”.
No i
stało się. Są. Sugeruję mniej więcej takie założenie, jakoby
miał ów wynalazek dostarczać przyjemności jego użytkownikom, ale
przyjemności na pozór zgubnym. Niby to chroni przed wilgocią,
otarciami, brudem, bólem, zarazkami, skaleczeniami, chłodem,
oparzeniami i innymi takimi co by Matka Boska miała od nich
wszystkich strzec a Najświętszy Święty uchronić raczył. Ale!
Czy to właśnie nie ta wilgoć, ten brud, chłód, zarazek, ból...
uświadamia nam, że żyjemy? Że czujemy. Że mamy te dwie nogi, że
możemy nimi raz a dobrze wstać, że pójdziemy, potupiemy,
poskaczemy, pobiegniemy. I to nie dzięki dobrze zbilansowanemu
podłożu obuwia, z niewiadomojakiej gumy turboaktysuperresorującej.
Gówno prawda. Żeby w takie porządne gówno wejść, żeby je
poczuć... to właśnie nie potrzeba żadnych butów.
I ja dzisiaj butów nie
założyłam. Nie po to by skakać od pierwszego do drugiego kału na
trawce, ale po to żeby to wszystko poczuć. Żeby skóra z
powierzchnią trawnika się scaliła, żeby poczuć wilgoć,
delikatność, przyjemność natury, kiedy jest godzina dziewiętnasta
na czyimś zegarku, a na czyimś dziesiąta. Dziesiąta rano.
Więc chodzę sobie bez
tych butów, czuję pod stopami raz chłód, raz szorstkość,
miękkość. To wszystko naraz codziennie miesza nam się pod
stopami, a my tego nie zauważamy. Niby racjonaliści i
wszystkowiedzący.
A jednak... Jednak marzyciele z głową w
chmurach, co mają wściu bziu w głowie. Nie wiedzą co się dookoła
dzieje. Bo tylko praca, rozwój, zakupy, a potem fit i nes, i
koktajl, i relaksik, samorozwój i upadek. I to wszystko. Żeby tylko
zdążyć. Żeby zaliczyć. Żeby się udało. Najlepiej na awans,
albo dwa. Albo trzy, bo jak się już dwa udały, to czemu trzeci
miałby się nie udać. I tak zapierdalamy. Od kwiatka do kwiatka. Od
kosmetyczki do śmietnika. Od przedszkola do cmentarza. I nie
zauważamy. Ani tego gówna pod stopami, ani tego gówna wokół nas.
Więc chodzę sobie bez
butów. Sąsiedzi pewnie tkają dopracowane nicie, co mi do głowy
strzeliło, co mi odbiło i wybiło. A ja chodzę. Czuję to wszystko
i na dobrą chwilę, na ułamek sekundy mam świadomość piękna.
Pięknego wszystkiego. Dobrego, delikatnego. Subtelną nutę
doskonałości. I jest mi tak dobrze, że nie chcę wrócić. Więc
nie wracam.
Zabieram to co właśnie poznałam i idę dzielić się
tym z innymi. Ale nie jak kociki czy piesiki. Idę po swojemu.
No i super :) Ja bardzo często latam na bosaka po trawie. Na szczęście sąsiadów wokoło jak na lekarstwo, więc nie ma kto się pukać po głowie na mój widok ;) Zresztą.... niech się pukają jak chcą :)
OdpowiedzUsuńHa! I takie pozytywne nastawienie to ja lubię! :)
Usuń